- Tutaj jesteś:
- News
- Lekcje
- Turnieje
- Galeria pól
- Kontakt
- English
- Galeria
- Artykuły /
- Krajobraz po bitwie...
- Pyrrusowe zwycięstwo
- Turniej 4 Klubów
- A tu zmierza kolejny rok
- A może raz inaczej
- Pożegnanie sezonu
- Takie tam wspomnienia science fiction
- Ciąg dalszy wspomnień science fiction... /
- Czy polski golf jest sportem
- Polska Liga Golfa
- Mecz p-ko Tokary Golf Club
Ciąg dalszy wspomnień science fiction...
Pisane tuż przed zamknieciem pola!!
CZĘŚĆ II
ciąg dalszy wspomnień science fiction...
Najbardziej pamiętam pierwszych uczniów. Słowo uczeń w tym miejscu jest nie na miejscu, bardziej pasowałoby tu określenie senior. Ale.....
A zatem pierwszymi byli Obcokrajowcy.
Chcieli potańczyć. Nie przeszkadzało im, że w tancbudzie jest kurz, a ekipy murarzy i malarzy przeszkadzają w zabawie. Nie przeszkadzało im też, ze Wielki Pan zakręcił kurek z wodą i parkietu nie można było polewać. Ważne było, że jest orkiestra, a na sali fordanserki. Może kiepskiej urody, ale są. Pierwszy z pierwszych był Franek, który piszcząc z radości, że jest nowa tancbuda, kupił w jej sąsiedztwie gospodarstwo. I tak sobie żyje i tańczy. A tańcownik z Niego jest przedni. Skończył szkoły na stancjach zagranicznych i do naszego gościńca zaczął wprowadzać pewien ład, porządek. Większości z nas pokazywał kroki tanga, walca, fokstrota czy texas scramble. Uczył także, że się nie powinno pluć na parkiet a partnerki nie wypada obmacywać w tańcu. Że w turniejach nie wolno podkładać nogi, a kroki powinny być liczone uczciwie. Większość uczniów z nauk tych skorzystała. Część nie. Ale o nich napiszę później.
Kolejnymi uczniami naszej szkoły tańca byli starzy tancerze Polacy. Większość z nich i tak stawiała pierwsze kroki taneczne i savoir-vivre u Franka i z Frankiem, ale do naszej tancbudy przyszli dopiero jak opadł kurz, a murarze i malarze odeszli. Chociaż nie. W ścianie kurzu i gruzu pamiętam twarz Wojtka. Była to wtedy odwaga, bo tancerze z innego tanecznego klubu - Klubu Grających Puszczyków - tańczącego na klepisku, bo nie mieli sali, strasznie się na to boczyli. Z czasem i oni zaczęli u nas tańczyć, ale jak pamiętam, zawsze parkiet był dla nich nierówny, sędziowie niedobrzy, a pogoda nie taka jak w puszczy.
I tak byli o niebo lepsi jak ci Wielkiego Klubu Grających inaczej. Puszczyków nawet polubiłem z ich siermiężnym podejściem do tańca, gdzie - przynajmniej niektórzy, nigdy nie zapoznali się z podstawowym krokiem tanecznym i zasadami savoir-vivre.
Grających inaczej nie polubiłem. Nie mogłem. Ich czołowy solista z ambicjami dalece przekraczającymi możliwości, startował kiedyś w turnieju tańca, gdzie byłem sędzią. Nie przeszedł eliminacji. Do zakwalifikowania zabrakło mu chyba oho ho, albo więcej. Ale dalej uważa się za znakomitego tancerza i najlepszego prezesa. Mam nadzieję, że kiedyś, kiedy będzie go stać na własną salę treningową i zawita tam jego własny prezes innego Wielkiego Klubu Grających inaczej, to zrozumie. I zatańczy. I ten taniec będzie dla naszego przezia-fordansera bardzo gorzki.
Czytałem (naprawdę potrafię), że podobno niepowodzenia osobiste i zawodowe znacząco odbijają się na technice tańca i że to właśnie można usprawiedliwić niektóre zachowania odbiegające od normy. Ale czy ja muszę? Czy ja otwierałem gościniec, czy gabinet psychoanalityka albo psychiatry? A czasami takie odnosiłem wrażenie, że niektórym tancerzom nie fordanser, a psychiatra jest potrzebny.
Takie wspomnienia. A na sali coraz mniej tańczących. Kilka par w żarliwym uścisku przemierza parkiet i nie przeszkadza im nawet fakt, że wyłączono już ogrzewanie.
Wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia.
cdn......jutro
Ilość osób na stronie: 1